niedziela, 7 lutego 2016

W Etretat, czyli erozji niech będą dzięki!

Ma swoje białe klify Anglia (w Dover), ma też i Francja - w normandzkim Etretat. Znacznie słabiej znane na świecie, ale wcale nie brzydsze niż ich bardziej popularne odpowiedniki po drugiej stronie kanału La Manche. 


Nie byłoby ich, gdyby nie niszczycielska działalność morza. Bez wgryzających się w skały fal nie powstałyby formacje Portes (Drzwi), Aiguille (Igła) i łuk Manneporte. A bez nich Etretat pozostałoby niewielką, typowo rybacką wioską, która raczej nie przyciągałaby turystów. Miejscowi nadal musieliby łowić makrele i zbierać małże, zamiast zarabiać na noclegach i żywieniu przyjezdnych. Może od czasu do czasu przypałętałby się tutaj jakiś malarz, dajmy na to niejaki Claude Monet, który w szarej codzienności dostrzegłby coś wartego uwiecznienia na płótnie. 

 
Stało się inaczej. Morze zrobiło swoje, dzięki czemu możemy podziwiać dochodzące do nawet 120 metrów wysokości białe klify Alabastrowego Wybrzeża. Spacer po nich to absolutna konieczność, jak i odwiedzenie XI-wiecznego kościółka na szczycie klifu. Można też zejść na sam dół, ale pod warunkiem, że poważnie potraktujemy ostrzeżenia o przypływach. Z nimi akurat nie ma żartów.