niedziela, 7 lutego 2016

W Etretat, czyli erozji niech będą dzięki!

Ma swoje białe klify Anglia (w Dover), ma też i Francja - w normandzkim Etretat. Znacznie słabiej znane na świecie, ale wcale nie brzydsze niż ich bardziej popularne odpowiedniki po drugiej stronie kanału La Manche. 


Nie byłoby ich, gdyby nie niszczycielska działalność morza. Bez wgryzających się w skały fal nie powstałyby formacje Portes (Drzwi), Aiguille (Igła) i łuk Manneporte. A bez nich Etretat pozostałoby niewielką, typowo rybacką wioską, która raczej nie przyciągałaby turystów. Miejscowi nadal musieliby łowić makrele i zbierać małże, zamiast zarabiać na noclegach i żywieniu przyjezdnych. Może od czasu do czasu przypałętałby się tutaj jakiś malarz, dajmy na to niejaki Claude Monet, który w szarej codzienności dostrzegłby coś wartego uwiecznienia na płótnie. 

 
Stało się inaczej. Morze zrobiło swoje, dzięki czemu możemy podziwiać dochodzące do nawet 120 metrów wysokości białe klify Alabastrowego Wybrzeża. Spacer po nich to absolutna konieczność, jak i odwiedzenie XI-wiecznego kościółka na szczycie klifu. Można też zejść na sam dół, ale pod warunkiem, że poważnie potraktujemy ostrzeżenia o przypływach. Z nimi akurat nie ma żartów.


wtorek, 1 grudnia 2015

Krótki poradnik o tym, jak w sekundę odwiedzić trzy kraje środkowej Europy

KROK PIERWSZY. Przyjeżdżamy do Ustrzyk Górnych. Obojętnie czym: samochodem, busem, na ośle, autostopem. 


KROK DRUGI. Podejmujemy męską, ewentualnie męsko-żeńską decyzję o wyborze miejsca startu naszej wyprawy. Trzymamy się Ustrzyk - będzie krócej, ale wcale nie łatwiej. Ruszamy z Wetliny - będzie dłużej, ale ciekawiej. Decydujemy się na Przełęcz Wyżniańską - nie wiemy, jak będzie, ale do celu na pewno dojdziecie :P.


KROK TRZECI. Maszerujemy, maszerujemy, maszerujemy. Naszym celem jest masyw Wielkiej Rawki (ponoć 1307 m n.p.m.), ale zanim tam dotrzemy musimy zaliczyć kilka polanek na szczytach pasma Dział. Polanek urokliwych do trzeciej potęgi i trochę niebezpiecznych. Bynajmniej nie dlatego, że nagle z lasu może wyjść ich brunatny szef. Ów podstępny charakter polanek polega na kuszeniu wędrowca do rzucenia plecaka, położenia się na trawie i kontemplacji okoliczności przyrody. Chodźmy stąd!


KROK CZWARTY. Nie jemy jagód! Tak wiemy, że wyglądają apetycznie, ale jesteśmy w parku narodowym. Roślin zrywać nie wolno. Jarzębiny też nie pożeramy ;).


KROK PIĄTY. Woda! Pijemy wodę! P.S. Wiecie, że owoce najlepiej smakują w górach?

KROK SZÓSTY. Jest i Mała Rawka (1267 m n.p.m.). Ostatni pit-stop przed jej większą „siostrą”, do której mamy już tylko 20 minut. 


KROK SIÓDMY. Posiłkując się instrukcją z książki „Przygody małego geografa”, wylewamy trochę wody na stok zachodni lub północno-wschodni masywu oraz na stok południowy. Przy odrobinie szczęścia pierwsze krople wody jakimś cudem dopłyną do Bałtyku. Krople z drugiego „wylania” z kolei znajdą jakoś drogę do Morza Czarnego. Fajnie, co nie? 


KROK ÓSMY. Oto i ona - Wielka Rawka. Emi ma na ten szczyt swoją, znacznie mniej cenzuralną nazwę. Jej genezę wyjaśnimy za chwilę. Góra ma w sumie trzy szczyty. Na jednym z nich stoi betonowy słup będący dawniej znakiem geodezyjnym. 


KROK ÓSMY (opcja zimowa). Uwaga - Wielka Rawka to chyba jedyna góra w polskich Bieszczadach, z której schodzą czasami lawiny.

KROK DZIEWIĄTY. Schodzimy z Wielkiej Rawki i idziemy wzdłuż granicy polsko-ukraińskiej w stronę Krzemieńca (czy też z „węgierska” - Kremenarosa). Nie próbujmy żadnych głupich sztuczek, bo ukraińscy pogranicznicy mają mniejsze poczucie humoru niż ich polscy koledzy. Legendy krążą różne, ale nie mamy zamiaru ich dementować. Odrobina dreszczyku emocji na szlaku też się przyda ;). 


KROK DZIESIĄTY. Jesteśmy na szczycie Krzemieńca. Podchodzimy do granitowego słupa, okrążamy go szybko przebierając nogami i... tym oto sposobem zaliczyliśmy obecność w Polsce, na Ukrainie i Słowacji w sekundę. Brawo Ty!


KROK JEDENASTY. Schodzimy z Krzemieńca i... wracamy na Wielką Rawkę. Sorry... innej drogi nie ma. Wspinaczka jest dość męcząca, więc chyba już się domyślacie, dlaczego nie jest to nasza ulubiona góra...

KROK DWUNASTY. Schodzimy z Wielkiej... ekhm... Rawki do Ustrzyk Górnych. Zejście nie jest łatwe. Jeśli się dziwicie, to widocznie nie czytacie ze zrozumieniem. Przecież ostrzegaliśmy przed tym w KROKU DRUGIM.

wtorek, 17 listopada 2015

Mule, impresjoniści i łyk calvadosu. Witamy w „Pachnidle”

Po kilku dniach włóczenia się po ciasnych uliczkach, między drewnianymi budyneczkami z pruskiego muru pomalowanego na wszystkie kolory malarskiej palety, można było spodziewać się w każdej chwili przeniesienia się w czasoprzestrzeni i spotkania za rogiem Jeana Baptista Grenouille, który zachęci do zajrzenia do swojego sklepu z perfumami i wybrania tego najbardziej swojego... 



Za kolejnym jednak rogiem było się atakowanym przez wściekle kolorowy, głośny i wszechobecny tłum. Sprawiający, że miasto zamieniało się w karykaturalny Disneyland, przeniesiony w czasie do XVII wieku. Tłum pożądający lodów, magnesików, win i calvadosu. Śliniący się do witryn. Obleśnie banalny i nudny. Tym bardziej irytujący, że momentami... było się jego częścią. 

 
Jesteśmy w Honfleur. W mieście, które zatrzymało się w czasie gdzieś dwieście lat temu, kiedy pozycję jednego z najważniejszych portów Francji straciło na rzecz pobliskiego Hawru. Tutaj Sekwana wpada do Atlantyku. Stąd wypłynął Samuel de Champlain, aby założyć kanadyjski Quebec. Tutaj podobno podają najlepsze mule po marynarsku na świecie i tutaj wreszcie rodził się impresjonizm. 



Sporo jak na nieduże, bo zaledwie 8-tysięczne miasteczko, prawda? Pierwsza wzmianka o Honfleur wiąże się z Normanami. Przez wieki miasto rozwijało się prężnie. Głównie dzięki handlowi morskiemu, w tym także niewolnikami. Dobra passa odwróciła się po rewolucji francuskiej. Port się zamulił, a strategiczną rolę Honfleur - jak wspomnieliśmy - przejął położony po drugiej stronie ujścia Sekwany Hawr. Z dawnych kilku basenów portowych pozostał w centrum miasteczka tylko jeden – Le Vieux Bassin. To najbardziej popularne miejsce Honfleur. Pełno tu knajpek i sklepów, jest i karuzela, a panorama wysokich kamienic z licznymi jachtami na pierwszym planie jest chyba najczęściej fotografowanym miejscem w miasteczku. 


Po co warto tu przyjechać? Na przykład, aby zobaczyć największy drewniany kościół we Francji. Świątynia pw. św. Katarzyny jest mocno nietypowa. Posiada dwie nawy główne (których dachy przypominają kształtem kadłub łodzi), a zbudowano ją podobno bez użycia piły, a tylko dzięki toporom. Geneza kościoła sięga XV wieku, młodsza jest stojąca po drugiej stronie placu dzwonnica (w której mieści się... publiczny szalet). Warte obejrzenia są także dwie pozostałe świątynie Honfleur. W niewielkim kościele pw. św. Stefana mieści się obecnie Muzeum Marynarki Wojennej. Kościół św. Leonarda z kolei zachwyca fasadą - najstarszą częścią obiektu - zbudowaną w stylu gotyku płomienistego, strzeżoną przez dwa maszkarony. 

 
Jest jeszcze Notre Dame de Grace - maryjne sanktuarium patronki żeglarzy, pełne wotów w postaci modeli i obrazów statków. Na wzgórzu znajdziemy dwa punkty widokowe - jeden na miasto, a drugi na ujście Sekwany i potężny most, Pont de Normandie. Oddana w 1995 r. wantowa przeprawa liczy dokładnie 2143 metrów długości, a jego pylony wznoszą się na 215 metrów w górę! Robi wrażenie, ale uwaga - przejazd jest płatny. W jedną stronę musimy więc uiścić 5,40 euro.


Honfleur było jednym z ulubionych miejsc impresjonistów. Przyjeżdżał tutaj Claude Monet, Johan Jongkind, Louis-Alexandre Dubourg, a wcześniej i Gustave Courbet. Jednak najbardziej znanym artystą związanym z Honfleur był „tubylec” - Eugène Boudin. Dla miłośników malarstwa wizyta w jego muzeum jest obowiązkowa! 

 

Pozdrawiamy! :)