wtorek, 17 listopada 2015

Mule, impresjoniści i łyk calvadosu. Witamy w „Pachnidle”

Po kilku dniach włóczenia się po ciasnych uliczkach, między drewnianymi budyneczkami z pruskiego muru pomalowanego na wszystkie kolory malarskiej palety, można było spodziewać się w każdej chwili przeniesienia się w czasoprzestrzeni i spotkania za rogiem Jeana Baptista Grenouille, który zachęci do zajrzenia do swojego sklepu z perfumami i wybrania tego najbardziej swojego... 



Za kolejnym jednak rogiem było się atakowanym przez wściekle kolorowy, głośny i wszechobecny tłum. Sprawiający, że miasto zamieniało się w karykaturalny Disneyland, przeniesiony w czasie do XVII wieku. Tłum pożądający lodów, magnesików, win i calvadosu. Śliniący się do witryn. Obleśnie banalny i nudny. Tym bardziej irytujący, że momentami... było się jego częścią. 

 
Jesteśmy w Honfleur. W mieście, które zatrzymało się w czasie gdzieś dwieście lat temu, kiedy pozycję jednego z najważniejszych portów Francji straciło na rzecz pobliskiego Hawru. Tutaj Sekwana wpada do Atlantyku. Stąd wypłynął Samuel de Champlain, aby założyć kanadyjski Quebec. Tutaj podobno podają najlepsze mule po marynarsku na świecie i tutaj wreszcie rodził się impresjonizm. 



Sporo jak na nieduże, bo zaledwie 8-tysięczne miasteczko, prawda? Pierwsza wzmianka o Honfleur wiąże się z Normanami. Przez wieki miasto rozwijało się prężnie. Głównie dzięki handlowi morskiemu, w tym także niewolnikami. Dobra passa odwróciła się po rewolucji francuskiej. Port się zamulił, a strategiczną rolę Honfleur - jak wspomnieliśmy - przejął położony po drugiej stronie ujścia Sekwany Hawr. Z dawnych kilku basenów portowych pozostał w centrum miasteczka tylko jeden – Le Vieux Bassin. To najbardziej popularne miejsce Honfleur. Pełno tu knajpek i sklepów, jest i karuzela, a panorama wysokich kamienic z licznymi jachtami na pierwszym planie jest chyba najczęściej fotografowanym miejscem w miasteczku. 


Po co warto tu przyjechać? Na przykład, aby zobaczyć największy drewniany kościół we Francji. Świątynia pw. św. Katarzyny jest mocno nietypowa. Posiada dwie nawy główne (których dachy przypominają kształtem kadłub łodzi), a zbudowano ją podobno bez użycia piły, a tylko dzięki toporom. Geneza kościoła sięga XV wieku, młodsza jest stojąca po drugiej stronie placu dzwonnica (w której mieści się... publiczny szalet). Warte obejrzenia są także dwie pozostałe świątynie Honfleur. W niewielkim kościele pw. św. Stefana mieści się obecnie Muzeum Marynarki Wojennej. Kościół św. Leonarda z kolei zachwyca fasadą - najstarszą częścią obiektu - zbudowaną w stylu gotyku płomienistego, strzeżoną przez dwa maszkarony. 

 
Jest jeszcze Notre Dame de Grace - maryjne sanktuarium patronki żeglarzy, pełne wotów w postaci modeli i obrazów statków. Na wzgórzu znajdziemy dwa punkty widokowe - jeden na miasto, a drugi na ujście Sekwany i potężny most, Pont de Normandie. Oddana w 1995 r. wantowa przeprawa liczy dokładnie 2143 metrów długości, a jego pylony wznoszą się na 215 metrów w górę! Robi wrażenie, ale uwaga - przejazd jest płatny. W jedną stronę musimy więc uiścić 5,40 euro.


Honfleur było jednym z ulubionych miejsc impresjonistów. Przyjeżdżał tutaj Claude Monet, Johan Jongkind, Louis-Alexandre Dubourg, a wcześniej i Gustave Courbet. Jednak najbardziej znanym artystą związanym z Honfleur był „tubylec” - Eugène Boudin. Dla miłośników malarstwa wizyta w jego muzeum jest obowiązkowa! 

 

Pozdrawiamy! :)

niedziela, 8 listopada 2015

Kruki tańczą nad Caryńską

Będąc w Bieszczadach bazą wypadową mianowaliśmy - z trzydniowym poślizgiem w Smereku - Ustrzyki Górne. Wyszliśmy z założenia, że właśnie z tej miejscowości będziemy mieli najbliżej do wszystkich najciekawszych (czyt. najwyższych :P) bieszczadzkich szlaków. W pewnym sensie to uproszczenie, bo i tak na początek trasy najczęściej trzeba spory kawałek dojść, lub dojechać, no i wrócić z jej mety (o czym na końcu). Ale to w końcu góry, prawda? To właśnie z Ustrzyk Górnych ruszyliśmy zdobyć Połoninę Caryńską, choć innymi opcjami startu są Brzegi Górne, Przełęcz Wyżniańska oraz - po drugiej stronie masywu - Bereżki. 


Połonina Caryńska wznosi się w najwyższym punkcie aż na 1297 metrów (Kruhly Wierch). To genialny punkt widokowy na masyw Wielkiej Rawki, Połoniny Wetlińskiej, Tarnicę i Halicz. Przy dobrej widoczności wprawne oko dostrzeże ukraińskie Karpaty Wschodnie z najwyższym szczytem Bieszczadów Pikujem (1409 m.), Połoniną Równą (1482 m.) i Ostrą Horą (1408 m.). Nazwa połoniny pochodzi od nieistniejącej wsi Caryńskie (zdjęcie nieistniejącej cerkwi poniżej), a caryna to z ruskiego pole lub pastwisko.  


Wejście na połoninę od strony Ustrzyk jest dość wymagające, jednak nie tak bardzo, jak od strony schroniska studenckiego „Koliba” na Przysłupie Caryńskim. Przewodniki podają, że czas podejścia z obu stron różni się zaledwie kwadransem, ale nasze zejście do „Koliby” - i to w dość szybkim tempie! - było i tak dłuższe niż... sugerowany czas podejścia. Uważajcie też na pasikoniki. Te sprytne bestie tylko czekają, aż weźmiecie je w ręce, aby w najmniej oczekiwanym momencie was chapnąć...


Tak jak na Połoninie Wetlińskiej nasz podziw wzbudzili żołnierze ubiegający się o prestiżową Wojskową Odznakę Górską, tak teraz byliśmy pełni uznania dla dwóch wyczynowych rowerzystów, którzy z jednośladami na plecach chyżo - gdy wszyscy piechurzy wokół wypluwali swoje płuca - wchodzili na szczyty, aby następnie z nich zjechać. Szacunek, panowie! 


Nagrodą za trud była okazja do obserwowania kruczej rodziny. Młode kruki, pod okiem dumnych rodziców, trenowały loty w trudnym, wietrznych warunkach, jakich na szczytach bieszczadzkich połonin oczywiście nie brakuje. „Zwierzęta świata” na żywo! I tylko głosu Krystyny Czubówny zabrakło ;). 


Formalnie rzecz biorąc szlak zakończyliśmy w wspomnianym wyżej schronisku studenckim „Koliba”. Herbata po sześciu godzinach marszu smakowała wybornie, choć nasza obecność na tarasie schroniska chyba nie spodobała się kotu, który przez cały czas patrzył na nas z wyrzutem, jakbyśmy śmieli zająć jego ulubione miejsce na popołudniową drzemkę. 


Po kolejnej niecałej godzinie marszu doszliśmy do miejscowości Bereżki. Stąd do Ustrzyk Górnych mieliśmy jeszcze około pięciu kilometrów, które postanowiliśmy pokonać dzięki pomocy... autostopu (z powodzeniem!). To popularny środek transportu w Bieszczadach, podobnie jak busy, które za niedużą opłatą rozwożą turystów w miejsca, gdzie zaczynają się najpopularniejsze szlaki. Nie bójcie się korzystać z tej formy podróżowania. Wystarczy podnieść kciuk, by po góra kilku próbach złapać „cztery kółka”. Nie bójcie się też podwozić innych osób, zwłaszcza gdy widzicie, że macie ewidentnie do czynienia ze strudzonym piechurem. Sami kilkukrotnie skorzystaliśmy z autostopu i sami też podwoziliśmy innych. Zwłaszcza po zmierzchu i podczas deszczu taka forma pomocy jest czymś wartym propagowania.