Ma swoje białe klify
Anglia (w Dover), ma też i Francja - w normandzkim Etretat. Znacznie
słabiej znane na świecie, ale wcale nie brzydsze niż ich bardziej
popularne odpowiedniki po drugiej stronie kanału La Manche.
Nie
byłoby ich, gdyby nie niszczycielska działalność morza. Bez
wgryzających się w skały fal nie powstałyby formacje Portes
(Drzwi), Aiguille (Igła) i łuk Manneporte. A bez nich Etretat
pozostałoby niewielką, typowo rybacką wioską, która raczej nie
przyciągałaby turystów. Miejscowi nadal musieliby łowić makrele
i zbierać małże, zamiast zarabiać na noclegach i żywieniu
przyjezdnych. Może od czasu do czasu przypałętałby się tutaj
jakiś malarz, dajmy na to niejaki Claude Monet, który w szarej
codzienności dostrzegłby coś wartego uwiecznienia na płótnie.
Stało
się inaczej. Morze zrobiło swoje, dzięki czemu możemy podziwiać
dochodzące do nawet 120 metrów wysokości białe klify
Alabastrowego Wybrzeża. Spacer po nich to absolutna konieczność,
jak i odwiedzenie XI-wiecznego kościółka na szczycie klifu. Można
też zejść na sam dół, ale pod warunkiem, że poważnie
potraktujemy ostrzeżenia o przypływach. Z nimi akurat nie ma
żartów.